Translate

środa, 25 listopada 2015

Uganda cz. 2 - W Kakooge u misjonarzy


 Rano schodzimy na śniadanie. Kawa lub herbata, do tego jakiś omlet. Michał ładuje sobie miód na chleb, podobnie Tomek. Jem te przyrządzone przez miejscowego kucharza jajo i zastanawiam się, co zrobię jak mnie po nim złapie porządne rozwolnienie. Ot takie zboczenie zawodowe... Lekarstwa jakie ze sobą zabrałem nie były jak na razie potrzebne, prócz jednego. Ukoronowaniem każdego śniadania jest pewna tabletka, jak ta wisienka na torcie - lek Malarone. To jeden z najbardziej skutecznych środków w profilaktyce malarii. W tropikach a więc także w Ugandzie malaria jest ogromnym problemem. Zachorowanie na nią jest tu wysokie i każdy, kogo pytaliśmy, na tą chorobę co najmniej raz w roku choruje. Sieje zawsze postrach, umiera na nią na świecie około 2 mln ludzi rocznie. Na dwutygodniowy wyjazd potrzeba 24 tabletki, bo powinno się ją zażywać trzy dni przed wyjazdem i tydzień po powrocie. 12 sztuk kosztuje około 170 zł. Mówi się, że skoro nie chcesz wydawać pieniędzy na Malarone, nie wyjeżdżaj do Afryki. Nie wyjeżdżaj również bez szczepienia przeciwko żółtej febrze i wzw typu A i B.



Zapłaciliśmy za pobyt w ICU Gesthouse i zadzwoniliśmy po kierowcę. Za 10 000 szylingów ugandyjskich (Ok 3 $ USA) miał nas zawieźć nas na dworzec autobusowy w stolicy. Po drodze wpadliśmy na pomysł, by mu zaproponować jazdę nie na dworzec a od razu do Kakooge - celu dzisiejszego dnia. To miejscowość leżąca 85 km na północ od Kampali.

- Ile będzie kosztować transport do Kakooge? Pytamy naszego szofera. Ten odpowiada, że nie wie i musi się zapytać szefa. Po zasięgnięciu informacji odpowiada, że 100 000 szylingów.
- Możemy dać 50 000 wyskakuję bez wahania z propozycją, która jednak nie spotkała się z aprobatą naszego drivera. Michał informuje, że autobusem damy radę za 30 000, ale to jazda na pół dnia.
Kierowca po konsultacji z szefem mówi
- Ok, dajecie 80 000 i jedziemy. Ja dalej uparcie, ze 50 000 i nie ma mowy więcej. Przez dłuższą chwilę jedziemy w milczeniu. Chłopakom spodobał się pomysł, byśmy pognali taksówką. W rejsowym autobusie oprócz ludzi jadą często całe gospodarstwa, z kozami, kaczkami, kurami i pies wie czym jeszcze. Pod koniec podróży kierowca dodaje:
- Ok, 70 000 i jedziemy.
- Niech będzie nasza strata dajemy 60 000 i ani centa więcej informuję. Po czym dajemy do zrozumienia, że tu i tu chcemy wysiadać.
Ten znów rozmawia z szefem. Mówi, że dobra, ok i tym sposobem jedziemy wygodnie do Kakooge samochodem osobowym. Potem miałem wyrzuty sumienia, że zrobiłem z nas takich dusigroszów. Jednak za kilka dni zdążymy się przekonać że w Afryce mimo wszystko warto liczyć i uważać jak się wydaje pieniądze.

Główna droga krajowa, łączącą Ugandę z Sudanem.



Przez większą część trasa jest prosta jak strzała i nawet w całkiem dobrym stanie. Po drodze obserwujemy co na drodze i przy drodze.


 

 

 

 

 


   

 Chociaż te zwierzęta groźnie wyglądają, nie są niebezpieczne. (Zdjęcie wykonane przez Tomka).

 

 

 Po około 1,5 h jazdy bez żadnych przygód docieramy do Kakooge.

Dlaczego tutaj przyjechaliśmy? Bo w tej małej miejscowości od ponad 10 lat mieszkają i pracują dwaj polscy misjonarze - franciszkanie ks. Bogusław Dąbrowski i ks. Marek Warzecha. Przywitaliśmy się, każdy z nas dostał własny pokój, poczuliśmy w końcu namiastkę luksusu. W Kampali gnieździliśmy się w trójkę w jednym pokoju, toaleta i prysznic był tam na korytarzu a tu proszę bardzo, wszystko pod ręką. Przyjęto nas bardzo gościnnie.

 

 
Zasiadamy do posiłku, próbujemy tutejsze specjały. Jest matoke przyrządzone z bananów, smakuje nieco jak ziemniaki z masą bananową ze szczyptą cukru. Do tego gulasz, rodzaj szpinaku o nazwie sukumawiki i parę innych smakołyków. Obowiązkowo ugandyjskie piwo. W czasie pobytu próbowałem wszystkie browary jakie mi się udało spotkać. Kapsle powędrowały do kieszeni torby. Mina celnika na lotnisku gdy zobaczył ich dwie garście była bezcenna.
Po jakimś czasie męczę gospodarzy pytaniem o rower.
- Macie tu jakąś brykę na dwóch kołach?
- Skuter potrzebujesz, motor?
- Rower. Wycieczkę po okolicy bym chętnie na nim zrobił - dodaję.
- Mamy dwa rowery, trzeba tylko sprawdzić, czy jest powietrze w dętkach - otrzymuję odpowiedź.
- No to pięknie.
Ks. Marek zaprowadza mnie do pomieszczenia, gdzie stoją dwa rumaki lepszy i gorszy. Biorę oczywiście ten pierwszy. Dopompowuję trochę powietrza i jazda na podbój Kakooge.

Wyruszam polną, żółto-brązową drogą jakich tysiące na Czarnym Kontynencie.

Oczywiście wzbudzam zainteresowanie u miejscowych. Wzajemnie siebie obserwujemy. Ten chłopiec wyruszył po wodę. Czasem trzeba wiele kilometrów te bańki targać. Widok ludzi z tymi zbiornikami jest tu powszechny.

 

 

 Wszędzie słyszę znane mi już muzungu, muzungu... How are you muzungu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  Mijam jedną z wielu miejsc gdzie łapie się pasikoniki. Jak je się łowi? Stawia się wieczorem beczki nad którymi wiszą lampy. Pasikoniki kierują się nocą do światła i spadają na pochyłą blachę, po której zsuwają się do beczek. Rano jest ich w nich pełno. Pasikoniki je się usmażone. Podobno smakują wyśmienicie i są tutejszym przysmakiem. 

  

W Kakooge jest szpital.

 


Został zbudowany z funduszy rodziny Winklerów z Parkstein i klasztoru Św. Feliksa w Neustadt w Niemczech. Za to budowę szpitala nadzorował ks. Bogusław. Musiałem więc zajrzeć. Pracuje tu na zasadzie wolontariatu polski lekarz Jacek Szewczyk.



To on oprowadza mnie po budynku, przedstawia personelowi i przybliża problemy tutejszej służby zdrowia. Na stałe pracuje w Anglii, do Ugandy przyleciał w ramach polskiej misji medycznej. Najczęściej jest jedynym lekarzem w całym szpitalu.
- Jakie są typowe problemy w tej okolicy? Pytam.
- Przypadki bardzo zróżnicowane - najwięcej wypadków komunikacyjnych z ranami głowy do szycia, utratą przytomności, drgawkami, infekcje, malaria, choroby weneryczne oraz zatrucia jak na przykład salmonellozy czy dur brzuszny.
Właśnie sobie dzisiejszy śniadaniowy omlet przypomniałem...
- W każdym razie mamy tu ręce pełne roboty. Najbliższy większy szpital ponad 80 km stąd - w Kampali. Dodaje.
Trafiłem na przyjęcie. Zostawiam więc na pewien czas doktora. Zastanawiam się, jaki procent lekarzy w Polsce byłoby stać na to, by wyjechać na jakiś czas do Ugandy, gdzie choroba goni chorobę i tutaj leczyć.

 

 

W szpitalu na każdym kroku widać polskie akcenty. Zdecydowana większość sprzętu jest z Polski.



Chodziłem po tym budynku i czułem w pewnym sensie dumę, że my Polacy też gdzieś komuś pomagamy, po cichu, bez żadnych fajerwerków i pochwał. Pomagamy tam, gdzie ta pomoc jest bardzo potrzebna.

Za pobyt w szpitalu trzeba płacić. Także należy mieć ze sobą pościel. Tak więc niestety nie każdego jest tu stać na opiekę medyczną. Widziałem w Ugandzie ludzi leżących na drogach, chodnikach. Smutna rzeczywistość dzisiejszego świata. Dobrze, że są ludzie, którzy nie godzą się na ten stan rzeczy i coś robią.

Sala chorych



Apteka szpitalna





Przyjeżdża jak zwykle energiczny ks. Bogusław i przedstawia kilka pomieszczeń, tutaj pokazuje salę operacyjną.

 


To on w dużej mierze jest odpowiedzialny za wiele projektów, także medycznych jakie się w Kakooge odbywają. Słucham, otwieram usta ze zdziwienia. Jakże odmienny obraz duchownych widzę tutaj od tych spotykanych do tej pory w kraju.
Wracam do budynków misji skąd wyjechałem pełen kłębiących się myśli. Dlaczego w mediach tak mało informacji na takie tematy?
W drodze powrotnej obserwuję przyrodę, która wychodzi w Afryce co chwila do człowieka i mówi "dzień dobry" lub "dobry wieczór".

   

Dzioborożec


 

Osa budująca gniazdo

 

Tutaj wikłacz zmienny buduje swoje gniazdo. Czasem na jednym drzewie może być około stu takich gniazd. Z ciekawostek należy dodać, że podobny ptak, wikłacz czerwonodzioby jest najliczniejszym ptakiem na świecie. Jest ich ok. 1,5 miliarda.



Za chwilę kolejne źdźbło trawy zniknie w gnieździe. To jedyne ptaki, zdolne wiązać węzły.



Dzień w Kakooge zaczyna się mszą, na którą przychodzą przede wszystkim dzieci. Byłem ciekawy jak to tutaj wygląda i pojawiłem się punktualnie o 7 rano następnego dnia.


Ich śpiew a przede wszystkim gra na bębnach zrobiła na mnie wrażenie.
Tu chłopiec czyta fragment pisma świętego. Trzyma w ręku latarkę. Brak prądu jest tu sprawą tak powszechną, że nie robi to żadnego wrażenia. Nie ma prądu? No nie ma. I tyle na ten temat. Jedyna nadzieja w bateriach słonecznych. Nie są one jednak w stanie sprostać wszystkim wymaganiom. Ledwo wystarczają na obsługę podstawowych urządzeń jak komputer czy oświetlenie.

 


Msza odbywa się po angielsku i w języku miejscowej ludności. W niedzielę kościół jest pełen i nierzadko część osób stoi na zewnątrz kościoła. Msze są wcześnie, by dzieci miały czas na pójście do szkoły. Tak jest tutaj każdego dnia.



Oprócz działalności duszpasterskiej misjonarze w Kakooge zajmują się wieloma innymi sprawami. Ks. Marek jest odpowiedzialny m. in. za sprawę adopcji na odległość i przybliżył mi bliżej jak to funkcjonuje. Wystarczy się z nim skontaktować by można było pomóc jakiemuś dziecku. To bardzo proste, wystarczy tylko trochę chęci i niewielkim nakładem można komuś podarować lepsze życie.





Dzieci objętych adopcją jest w okolicy około 250. To zdecydowanie za mało w stosunku do potrzeb. Koszt to 100 euro na rok czyli około 30 złotych miesięcznie. Takie dziecko może uczęszczać do znacznie lepszej szkoły, ma łatwiejszy start w przyszłość i szansę na zawód. Przede wszystkim nie chodzi głodne. Często jest to dla niego jedyna szansa. Widzę kartoteki wielu pomagających z całego świata, sporo z USA, także z Polski.
Teoretycznie szkoła podstawowa jest w Ugandzie bezpłatna. Jak jednak tłumaczy ks. Marek, aby dziecko otrzymało jakiekolwiek wykształcenie poza umiejętnością czytania i pisania, jego rodzice muszą płacić. Niestety najczęściej nie mają na to pieniędzy. Myślę sobie, że gdyby w kraju więcej było takich duchownych, jakże inny byłby obraz kościoła...
Narzeka się na uchodźców w Europie, ale gdyby tym ludziom chociaż trochę tu pomóc, nie musieliby stąd uciekać.
Misjonarze mieszkają nieco na uboczu wsi. Całość wygląda bardzo interesująco, jednocześnie daje sporo do myślenia. Od strony drogi jest pierwszy mur z bramą. Ten mur ledwo co widać na tej fotce za głową tego mniejszego chłopca.



Następnie jest drugi mur i brama. Dopiero potem stoi trzeci mur z bramą, oczywiście wszystkie trzy są na noc zamykane. Pomiędzy nimi pies, do którego bez kija i porządnej pały nie podchodź. Oprócz tego budynek ma wszędzie w oknach kraty.



Nietrudno się domyślić, że te zabezpieczenia nie mają chronić misjonarzy przed zwierzętami a ewentualnie przed ludźmi. Kto choć trochę orientuje się w afrykańskich realiach, wie o co chodzi. Brutalne ataki i morderstwa niestety zdarzają się w okolicy. Biały człowiek w Afryce jest zawsze usposobieniem bogactwa i luksusu. Nigdy nie wiadomo, jakie pomysły mogą się tu w czyjejś głowie wytworzyć. Wszechobecna bieda je tylko podsyca. Uzmysławiam sobie, w jakim położeniu żyją misjonarze i przebywające osoby. Komentarz jest więc w tej sytuacji zbędny. Podziwiam ich jeszcze bardziej, gdy opowiadają co się czasem w okolicy dzieje.

Jeden z lasów, posadzony przez polskich misjonarzy w Kakooge. 


Odwiedziłem miejscową szkołę. Wszystkie dzieci jednakowo ubrane. Mimo ogólnie panującej biedy są często roześmiane od ucha do ucha, bardzo wesołe i ciekawe wszystkiego.



Klasa w której się uczą. 


Po południu namawiam Tomka na kolejną przejażdżkę. Ten nie bardzo chce jechać.
- Bierz rower i siadaj. Masz jedyną, niepowtarzalną okazję poganiać na bicyklu po Afryce, przekonuję. Muszę kupić tutejszą sim kartę do telefonu Roaming jest za drogi. Głupotą byłoby tyle płacić. Tomek nie daje się długo namawiać. Oddaję mu za to lepszy rower, ten który jeździłem do południa. Sam wybieram model gorszy.

Już po kilku metrach czuję, że rzeczywiście "rumak", jakiego dosiadłem okazał się zdecydowanie gorszy, kompletnie leniwy i pozbawiony ochoty do jazdy. Nie marudzę jednak i dojeżdżamy do miejsca, gdzie mogę kupić kartę sim do telefonu. Tutaj wyczyniają ze mną istne "cuda na kiju". Chcą jakiś dokument ze zdjęciem. Podsuwam im moje prawo jazdy. Coś im nie pasuje, piszą, dyskutują. Stawiają pod ścianę i także fotografują. W końcu jednak dostaję kartę sim, którą wkładam do smartfona. Ten nie działa, ma funkcjonować za dzień, dwa...
- Muszą w Kampali zatwierdzić, tłumaczą. Za kilka godzin, może jutro będzie działał, zapewniają. Widzę za to, że do sprzedaży tej karty zleciało się chyba pół wsi.


Jak się okazało po pewnym czasie, telefon nie działał ani za dzień, ani za dwa. Podjechałem więc potem do nich i powiedziałem, że chcę kasę z powrotem a kartę niech sobie wezmą. O dziwo, zabrali kartę, bez problemu oddali pieniądze.

Kakooge - punkt sprzedaży telefonów 

  

 
Zlitował się w końcu nade mną Joseph, znajomy misjonarzy. Dał mi jedną z pół tuzina kart jakich miał przy sobie. Nic za to nie chciał, ale przysiadł się i z nami się czegoś napił.

 

 
Za to po założeniu tej karty Josepha rozdzwonili się do mnie jego znajomi. Każdemu z osobna musiałem tłumaczyć że ja to jego "friend", że pożyczył mi kartę i niech dzwonią do niego pod inny numer...
Córeczka Tomka, gdy dowiedziała się, że jej tata jedzie do Afryki, oddała swoje ulubione pluszaki, by ten podarował je dzieciom. Tutaj jeden ze szczęśliwców, któremu udało się jedną z takich zabawek zdobyć. 



Wracamy z drugiej przejażdżki tego dnia. Nasi gospodarze zaplanowali dzisiaj grilla.
W międzyczasie przeżyliśmy sporą ulewę.


Powoli kończy się pora deszczowa, ale siarczyste ulewy spotyka się tutaj nadal każdego dnia. Są zbawieniem. Po deszczu jest zdecydowanie chłodniej. Lało dzisiaj ponad trzy godziny. Dawno takiej ulewy nie widziałem.


Wieczorem wcinamy to, co przygotowali gospodarze na grillu. Rozmawiamy o wszystkim. Od rzeczy poważnych po dyskusję co też na mojej, dopiero co zrobionej fotce jest. Na jednej z fotografii ogrodu zauważam jakiś nieznany obiekt. Właściwie sam nie wiem, co to jest. Podejrzenie spada na kwiat leżący nieopodal. Nie jestem jednak co do tego wyjaśnienia przekonany. Ciekawe, że obiekt został sfotografowany blisko grobów. Po prawej wspomniany kwiat.



Minął kolejny dzień pełen wrażeń. Przyglądam się temu światu, jakże innemu od tego, z którym na co dzień obcuję i uzmysławiam sobie jak mało jeszcze wiem..