Rano schodzimy na śniadanie. Kawa lub
herbata, do tego jakiś omlet. Michał ładuje sobie miód na chleb,
podobnie Tomek. Jem te przyrządzone przez miejscowego kucharza
jajo i zastanawiam się, co zrobię jak mnie po nim złapie porządne
rozwolnienie. Ot takie zboczenie zawodowe... Lekarstwa jakie ze sobą
zabrałem nie były jak na razie potrzebne, prócz jednego.
Ukoronowaniem każdego śniadania jest pewna tabletka, jak ta
wisienka na torcie - lek Malarone. To jeden z najbardziej skutecznych
środków w profilaktyce malarii. W tropikach a więc także w
Ugandzie malaria jest ogromnym problemem. Zachorowanie na nią jest
tu wysokie i każdy, kogo pytaliśmy, na tą chorobę co najmniej raz
w roku choruje. Sieje zawsze postrach, umiera na nią na świecie
około 2 mln ludzi rocznie. Na dwutygodniowy wyjazd potrzeba 24
tabletki, bo powinno się ją zażywać trzy dni przed wyjazdem i
tydzień po powrocie. 12 sztuk kosztuje około 170 zł. Mówi się,
że skoro nie chcesz wydawać pieniędzy na Malarone, nie wyjeżdżaj
do Afryki. Nie wyjeżdżaj również bez szczepienia przeciwko żółtej febrze i wzw typu A i B.
Zapłaciliśmy za pobyt w
ICU Gesthouse i zadzwoniliśmy po kierowcę. Za 10 000 szylingów
ugandyjskich (Ok 3 $ USA) miał nas zawieźć nas na dworzec
autobusowy w stolicy. Po drodze wpadliśmy na pomysł, by mu
zaproponować jazdę nie na dworzec a od razu do Kakooge - celu
dzisiejszego dnia. To miejscowość leżąca 85 km na północ od
Kampali.
- Ile będzie kosztować transport do Kakooge?
Pytamy naszego szofera. Ten odpowiada, że nie wie i musi się
zapytać szefa. Po zasięgnięciu informacji odpowiada, że 100 000
szylingów.
- Możemy dać 50 000 wyskakuję bez wahania z
propozycją, która jednak nie spotkała się z aprobatą naszego
drivera. Michał informuje, że autobusem damy radę za 30 000, ale
to jazda na pół dnia.
Kierowca po konsultacji z szefem mówi
-
Ok, dajecie 80 000 i jedziemy. Ja dalej uparcie, ze 50 000 i nie ma
mowy więcej. Przez dłuższą chwilę jedziemy w milczeniu.
Chłopakom spodobał się pomysł, byśmy pognali taksówką. W
rejsowym autobusie oprócz ludzi jadą często całe gospodarstwa, z
kozami, kaczkami, kurami i pies wie czym jeszcze. Pod koniec podróży
kierowca dodaje:
- Ok, 70 000 i jedziemy.
- Niech będzie
nasza strata dajemy 60 000 i ani centa więcej informuję. Po czym
dajemy do zrozumienia, że tu i tu chcemy wysiadać.
Ten znów
rozmawia z szefem. Mówi, że dobra, ok i tym sposobem jedziemy
wygodnie do Kakooge samochodem osobowym. Potem miałem wyrzuty sumienia, że zrobiłem z nas takich dusigroszów. Jednak za kilka dni zdążymy się przekonać że w Afryce mimo wszystko warto liczyć i uważać jak się wydaje pieniądze.
Główna droga krajowa, łączącą Ugandę z Sudanem.
Przez
większą część trasa jest prosta jak strzała i nawet w całkiem
dobrym stanie. Po drodze obserwujemy co na drodze i przy drodze.
Chociaż te zwierzęta groźnie
wyglądają, nie są niebezpieczne. (Zdjęcie wykonane przez
Tomka).
Po około 1,5 h jazdy bez żadnych przygód
docieramy do Kakooge.
Dlaczego tutaj przyjechaliśmy? Bo w tej małej miejscowości
od ponad 10 lat mieszkają i pracują dwaj polscy misjonarze -
franciszkanie ks.
Bogusław Dąbrowski i ks. Marek Warzecha. Przywitaliśmy się,
każdy z nas dostał własny pokój, poczuliśmy w końcu namiastkę
luksusu. W Kampali gnieździliśmy się w trójkę w jednym pokoju,
toaleta i prysznic był tam na korytarzu a tu proszę bardzo,
wszystko pod ręką. Przyjęto nas bardzo gościnnie.
Zasiadamy do
posiłku, próbujemy tutejsze specjały. Jest matoke przyrządzone z
bananów, smakuje nieco jak ziemniaki z masą bananową ze szczyptą
cukru. Do tego gulasz, rodzaj szpinaku o nazwie sukumawiki i parę innych smakołyków. Obowiązkowo ugandyjskie
piwo. W czasie pobytu próbowałem wszystkie browary jakie mi się
udało spotkać. Kapsle powędrowały do kieszeni torby. Mina celnika
na lotnisku gdy zobaczył ich dwie garście była bezcenna.
Po
jakimś czasie męczę gospodarzy pytaniem o rower.
- Macie tu
jakąś brykę na dwóch kołach?
- Skuter potrzebujesz, motor?
- Rower. Wycieczkę po okolicy bym chętnie na nim zrobił -
dodaję.
- Mamy dwa rowery, trzeba tylko sprawdzić, czy jest
powietrze w dętkach - otrzymuję odpowiedź.
- No to pięknie.
Ks. Marek zaprowadza mnie do pomieszczenia, gdzie stoją dwa
rumaki lepszy i gorszy. Biorę oczywiście ten pierwszy. Dopompowuję
trochę powietrza i jazda na podbój Kakooge.
Wyruszam polną,
żółto-brązową drogą jakich tysiące na Czarnym Kontynencie.
Oczywiście wzbudzam zainteresowanie u miejscowych. Wzajemnie
siebie obserwujemy. Ten chłopiec wyruszył po wodę. Czasem trzeba
wiele kilometrów te bańki targać. Widok ludzi z tymi zbiornikami
jest tu powszechny.
Wszędzie słyszę znane mi już muzungu, muzungu... How are you muzungu.
Mijam jedną z wielu miejsc gdzie łapie
się pasikoniki. Jak je się łowi? Stawia się wieczorem beczki nad
którymi wiszą lampy. Pasikoniki kierują się nocą do światła i
spadają na pochyłą blachę, po której zsuwają się do beczek.
Rano jest ich w nich pełno. Pasikoniki je się usmażone. Podobno
smakują wyśmienicie i są tutejszym przysmakiem.
W Kakooge jest szpital.
Został zbudowany z funduszy rodziny
Winklerów z Parkstein i klasztoru
Św. Feliksa w Neustadt w Niemczech. Za to budowę szpitala
nadzorował ks. Bogusław. Musiałem więc zajrzeć. Pracuje tu na
zasadzie wolontariatu polski lekarz Jacek Szewczyk.
To on oprowadza mnie
po budynku, przedstawia personelowi i przybliża problemy tutejszej
służby zdrowia. Na stałe pracuje w Anglii, do Ugandy przyleciał w
ramach polskiej
misji medycznej. Najczęściej jest jedynym lekarzem w całym
szpitalu.
- Jakie są typowe problemy w tej okolicy? Pytam.
-
Przypadki bardzo zróżnicowane - najwięcej wypadków
komunikacyjnych z ranami głowy do szycia, utratą przytomności,
drgawkami, infekcje, malaria, choroby weneryczne oraz zatrucia jak na
przykład salmonellozy czy dur brzuszny.
Właśnie sobie
dzisiejszy śniadaniowy omlet przypomniałem...
- W każdym razie
mamy tu ręce pełne roboty. Najbliższy większy szpital ponad 80 km
stąd - w Kampali. Dodaje.
Trafiłem na przyjęcie. Zostawiam
więc na pewien czas
doktora. Zastanawiam się, jaki procent lekarzy w Polsce byłoby
stać na to, by wyjechać na jakiś czas do Ugandy, gdzie choroba
goni chorobę i tutaj leczyć.
W szpitalu na każdym kroku widać polskie
akcenty. Zdecydowana większość sprzętu jest z Polski.
Chodziłem
po tym budynku i czułem w pewnym sensie dumę, że my Polacy też
gdzieś komuś pomagamy, po cichu, bez żadnych fajerwerków i
pochwał. Pomagamy tam, gdzie ta pomoc jest bardzo potrzebna.
Za
pobyt w szpitalu trzeba płacić. Także należy mieć ze sobą
pościel. Tak więc niestety nie każdego jest tu stać na opiekę
medyczną. Widziałem w Ugandzie ludzi leżących na drogach,
chodnikach. Smutna rzeczywistość dzisiejszego świata. Dobrze, że
są ludzie, którzy nie godzą się na ten stan rzeczy i coś
robią.
Sala chorych
Apteka szpitalna
Przyjeżdża
jak zwykle energiczny ks. Bogusław i przedstawia kilka pomieszczeń,
tutaj pokazuje salę operacyjną.
To on w dużej
mierze jest odpowiedzialny za wiele projektów, także medycznych
jakie się w Kakooge odbywają. Słucham, otwieram usta ze
zdziwienia. Jakże odmienny obraz duchownych widzę tutaj od tych
spotykanych do tej pory w kraju.
Wracam do budynków misji skąd
wyjechałem pełen kłębiących się myśli. Dlaczego w mediach tak
mało informacji na takie tematy?
W drodze powrotnej obserwuję
przyrodę, która wychodzi w Afryce co chwila do człowieka i mówi
"dzień dobry" lub "dobry wieczór".
Dzioborożec
Osa budująca gniazdo
Tutaj wikłacz
zmienny buduje swoje gniazdo. Czasem na jednym drzewie może być
około stu takich gniazd. Z ciekawostek należy dodać, że podobny
ptak, wikłacz
czerwonodzioby jest najliczniejszym ptakiem na świecie. Jest ich
ok. 1,5 miliarda.
Za chwilę kolejne źdźbło trawy zniknie
w gnieździe. To jedyne ptaki, zdolne wiązać węzły.
Dzień w Kakooge zaczyna się mszą,
na którą przychodzą przede wszystkim dzieci. Byłem ciekawy jak to
tutaj wygląda i pojawiłem się punktualnie o 7 rano następnego
dnia.
Ich śpiew a przede wszystkim gra
na bębnach zrobiła na mnie wrażenie.
Tu chłopiec
czyta fragment pisma świętego. Trzyma w ręku latarkę. Brak prądu
jest tu sprawą tak powszechną, że nie robi to żadnego wrażenia.
Nie ma prądu? No nie ma. I tyle na ten temat. Jedyna nadzieja w
bateriach słonecznych. Nie są one jednak w stanie sprostać
wszystkim wymaganiom. Ledwo wystarczają na obsługę podstawowych
urządzeń jak komputer czy oświetlenie.
Msza odbywa się po angielsku i w
języku miejscowej ludności. W niedzielę kościół jest pełen i
nierzadko część osób stoi na zewnątrz kościoła. Msze są
wcześnie, by dzieci miały czas na pójście do szkoły. Tak jest
tutaj każdego dnia.
Oprócz działalności
duszpasterskiej misjonarze w Kakooge zajmują się wieloma innymi
sprawami. Ks. Marek jest odpowiedzialny m. in. za sprawę adopcji na
odległość i przybliżył mi bliżej jak to funkcjonuje. Wystarczy
się z nim skontaktować by można było pomóc jakiemuś dziecku. To
bardzo proste, wystarczy tylko trochę chęci i niewielkim nakładem
można komuś podarować lepsze życie.
Dzieci objętych adopcją jest w okolicy około 250.
To zdecydowanie za mało w stosunku do potrzeb. Koszt to 100 euro na
rok czyli około 30 złotych miesięcznie. Takie dziecko może
uczęszczać do znacznie lepszej szkoły, ma łatwiejszy start w
przyszłość i szansę na zawód. Przede wszystkim nie chodzi głodne. Często jest to dla niego jedyna
szansa. Widzę kartoteki wielu pomagających z całego świata, sporo z USA, także
z Polski.
Teoretycznie szkoła podstawowa jest w Ugandzie
bezpłatna. Jak jednak tłumaczy ks. Marek, aby dziecko otrzymało
jakiekolwiek wykształcenie poza umiejętnością czytania i pisania,
jego rodzice muszą płacić. Niestety najczęściej nie mają na to
pieniędzy. Myślę sobie, że gdyby w kraju więcej było takich
duchownych, jakże inny byłby obraz kościoła...
Narzeka się na uchodźców w Europie, ale gdyby tym ludziom chociaż trochę tu pomóc, nie musieliby stąd uciekać.
Misjonarze
mieszkają nieco na uboczu wsi. Całość wygląda bardzo
interesująco, jednocześnie daje sporo do myślenia. Od strony drogi
jest pierwszy mur z bramą. Ten mur ledwo co widać na tej fotce za
głową tego mniejszego chłopca.
Następnie jest drugi mur i
brama. Dopiero potem stoi trzeci mur z bramą, oczywiście wszystkie
trzy są na noc zamykane. Pomiędzy nimi pies, do którego bez kija i porządnej pały nie podchodź. Oprócz tego
budynek ma wszędzie w oknach kraty.
Nietrudno się
domyślić, że te zabezpieczenia nie mają chronić misjonarzy przed
zwierzętami a ewentualnie przed ludźmi. Kto choć trochę orientuje
się w afrykańskich realiach, wie o co chodzi. Brutalne ataki i
morderstwa niestety zdarzają się w okolicy. Biały człowiek w
Afryce jest zawsze usposobieniem bogactwa i luksusu. Nigdy nie
wiadomo, jakie pomysły mogą się tu w czyjejś głowie wytworzyć. Wszechobecna bieda je tylko podsyca. Uzmysławiam sobie,
w jakim położeniu żyją misjonarze i przebywające osoby.
Komentarz jest więc w tej sytuacji zbędny. Podziwiam ich jeszcze
bardziej, gdy opowiadają co się czasem w okolicy dzieje.
Jeden
z lasów, posadzony przez polskich misjonarzy w Kakooge.
Odwiedziłem miejscową szkołę. Wszystkie
dzieci jednakowo ubrane. Mimo ogólnie panującej biedy są często
roześmiane od ucha do ucha, bardzo wesołe i ciekawe wszystkiego.
Klasa w której się uczą.
Po południu namawiam Tomka na
kolejną przejażdżkę. Ten nie bardzo chce jechać.
- Bierz
rower i siadaj. Masz jedyną, niepowtarzalną okazję poganiać na
bicyklu po Afryce, przekonuję. Muszę kupić tutejszą sim kartę do
telefonu Roaming jest za drogi. Głupotą byłoby tyle płacić.
Tomek nie daje się długo namawiać. Oddaję mu za to lepszy rower,
ten który jeździłem do południa. Sam wybieram model
gorszy.
Już po kilku metrach czuję, że
rzeczywiście "rumak", jakiego dosiadłem okazał się
zdecydowanie gorszy, kompletnie leniwy i pozbawiony ochoty do jazdy.
Nie marudzę jednak i dojeżdżamy do miejsca, gdzie mogę kupić
kartę sim do telefonu. Tutaj wyczyniają ze mną istne "cuda na
kiju". Chcą jakiś dokument ze zdjęciem. Podsuwam im moje
prawo jazdy. Coś im nie pasuje, piszą, dyskutują. Stawiają pod ścianę i także fotografują. W końcu jednak
dostaję kartę sim, którą wkładam do smartfona. Ten nie działa,
ma funkcjonować za dzień, dwa...
- Muszą w Kampali
zatwierdzić, tłumaczą. Za kilka godzin, może jutro będzie
działał, zapewniają. Widzę za to, że do sprzedaży tej karty
zleciało się chyba pół wsi.
Jak się okazało po
pewnym czasie, telefon nie działał ani za dzień, ani za dwa.
Podjechałem więc potem do nich i powiedziałem, że chcę kasę z
powrotem a kartę niech sobie wezmą. O dziwo, zabrali kartę, bez
problemu oddali pieniądze.
Kakooge
- punkt sprzedaży telefonów
Zlitował się w
końcu nade mną Joseph, znajomy misjonarzy. Dał mi jedną z pół
tuzina kart jakich miał przy sobie. Nic za to nie chciał, ale
przysiadł się i z nami się czegoś napił.
Za to po założeniu tej karty
Josepha rozdzwonili się do mnie jego znajomi. Każdemu z osobna
musiałem tłumaczyć że ja to jego "friend", że pożyczył
mi kartę i niech dzwonią do niego pod inny numer...
Córeczka
Tomka, gdy dowiedziała się, że jej tata jedzie do Afryki, oddała
swoje ulubione pluszaki, by ten podarował je dzieciom. Tutaj jeden
ze szczęśliwców, któremu udało się jedną z takich zabawek
zdobyć.
W międzyczasie przeżyliśmy sporą ulewę.
Powoli kończy się pora deszczowa, ale
siarczyste ulewy spotyka się tutaj nadal każdego dnia. Są
zbawieniem. Po deszczu jest zdecydowanie chłodniej. Lało dzisiaj
ponad trzy godziny. Dawno takiej ulewy nie widziałem.
Wieczorem
wcinamy to, co przygotowali gospodarze na grillu. Rozmawiamy o
wszystkim. Od rzeczy poważnych po dyskusję co też na mojej,
dopiero co zrobionej fotce jest. Na jednej z fotografii ogrodu
zauważam jakiś nieznany obiekt. Właściwie sam nie wiem, co to
jest. Podejrzenie spada na kwiat leżący nieopodal. Nie jestem
jednak co do tego wyjaśnienia przekonany. Ciekawe, że obiekt został sfotografowany blisko
grobów. Po prawej wspomniany kwiat.
Minął kolejny dzień pełen wrażeń. Przyglądam się temu światu, jakże innemu od tego, z którym na co dzień obcuję i uzmysławiam sobie jak mało jeszcze wiem..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz