W książkach o Afryce często zdarzało mi się czytać, że Czarny Kontynent
przy wychodzeniu z samolotu witał podróżników porządnym dmuchnięciem
gorącego i wilgotnego powietrza. W Entebbe, największym cywilnym i
wojskowym lotnisku Ugandy nic takiego mnie jednak nie spotkało. Może
przyczyną było to, że przyleciałem o czwartej rano a może dlatego, że
przybyłem w porze deszczowej. Zastałem po prostu przyjemne ciepło.
Podróż od samego początku zapowiadała się z przygodami. Przed lądowaniem
w Stambule Airbus 330 Tureckich Linii Lotniczych zrobił kilka
dodatkowych okrążeń z niewiadomych mi na pokładzie przyczyn. Potem
odleciał nad Morze Czarne i w końcu wylądował na lotnisku Stambul -
Atatürk. Jak się później dowiedziałem, istniało podejrzenie, że w
samolocie lecącym z Nowego Jorku, znajdowała się bomba i przez to mój
lot wydłużył się o godzinę. Zastanawiałem się nawet przez jakiś czas, na
ile takich okrążeń starczy paliwa. Za to w kolejnym samolocie w którym
leciałem już nad Egiptem do stolicy Rwandy - Kigali z pewną dozą
niepokoju obserwowałem przez okienko potężne światła szperaczy
omiatających z dołu lecącą maszynę. Wprawdzie najbardziej newralgiczny
rejon - półwysep Synaj został daleko po lewej stronie, ale południowy
Egipt i Północny Sudan przez te smugi światła zaczął wydawać mi się
podejrzany. Moi towarzysze podróży spali nieświadomi co się działo.
Pierwszy z nich - Michał leciał na Czarny ląd już czwarty raz.
-
Nie poleciałbyś do Ugandy? Zapytał mnie kilka miesięcy temu. Za każdym
razem, gdy wybierał się do Afryki, proponował mi podróż, zawsze jednak
miałem coś bardziej pilnego do zrobienia z czego oczywiście nie byłem
zadowolony. Tym razem było inaczej.
- A wiesz, istnieje szansa, że
poleciałbym - wtedy odpowiedziałem. Słyszałem o Ugandzie tyle ciekawych
opowieści. Tym razem było spore prawdopodobieństwo, że wygospodaruję
czas na wyprawę.
O Michale
można by długo opowiadać. Znamy się od wielu lat. Historyk,
dziennikarz, pisarz, dyrektor muzeum.... Podróże ma wpisane w życiorys.
Spod jego pióra wyszło sporo książek, m.in. o wyprawach do Rumunii,
Rosji, Ukrainy. Książkę Michała "Uganda. Jak się masz Muzungu" czytałem z równym zainteresowaniem jak "Przygody Tomka na Czarnym Lądzie" Alfreda Szklarskiego.
Tomasz
- mój drugi kompan podróży jest muzykiem, wiolonczelistą, wykładowcą.
Grał i jeździł przez wiele lat z Goranem Bregovicem a obecnie ze
Stanisławą Celińską. Organizuje Mistrzowskie Kursy Wiolonczelowe oraz
Międzynarodowy Festiwal
Muzyki Kameralnej im. Philippa i Xavera Scharwenki w Szamotułach.
Przewodzi Fundacją Pro Cello wspierającej
młodych wiolonczelistów. Tak więc towarzystwo w tej wyprawie miałem doborowe.
Do Entebbe tej nocy dolecieliśmy na całe szczęście bez problemów.
Na lotnisku dostrzegamy czarnego gościa z kartką z trzema wyrazami: "Meik Tom Keis"
co miało znaczyć Michał, Tomek, Krzysiek. Miesiąc temu dzwoniliśmy do
Ugandy i załatwialiśmy nocleg. Nie wierzyliśmy jednak, że ktoś się po
nas zjawi. Do auta ładujemy swoje bagaże i jedziemy jeszcze nocą do
oddalonej o ok. 40 km Kampali gdzie mamy zabukowane trzy noclegi w
pewnym moteliku.
Rano po śniadaniu wybieramy się na miasto. W Kampali środkami komunikacji miejskiej są rowerowe i motorowerowe boda-boda oraz samochodowe matatu. Postanawiamy najpierw przejechać się boda - boda a dopiero potem ja sam zorganizuję sobie wycieczkę rowerową. Najpierw wsiada Tomek, potem Michał, na końcu ja.
Przejazdu
motocyklem przez Kampalę opisać się nie da. Emocje, jakie temu
towarzyszą długo zapewne pozostaną w pamięci. Jedziemy do narodowego
meczetu jaki ufundował Muammar Kadafi w 2007 roku. Jedziemy to niezbyt
poprawnie napisane. Koleś na swoim boda - boda ze mną z tyłu lawiruje
między setkami innych mu podobnych kamikadze a mi na usta cisną się
tylko dwa wyrazy :
"Ja pier..."
Wierzę jednak, że to nie będzie mój pierwszy i ostatni dzień w Kampali.
Sam meczet jest ogromny, największy w Afryce Wschodniej. Płacimy za wejście i zwiedzamy w towarzystwie przewodnika.
Przewodnik najwidoczniej nas polubił. Po jakiejś chwili przedstawia
swoje umiejętności wokalne. Nie wiem, o czym śpiewa, ale mi się to
podobało. Filmik jakością nie powala, ale oddaje w pewnym stopniu atmosferę miejsca.
Wchodzę z Tomkiem na górę około 50 metrowego minaretu, skąd roztacza się doskonały widok na Kampalę. Był to doskonały pomysł na to, by uzmysłowić sobie jak wielkim organizmem jest to miasto. Leży na wysokości ponad 1 km nad poziomem morza i liczy około 1,5 miliona w większości młodych mieszkańców.
Jest gorąco, ale da się wytrzymać.
W prawym dolnym rogu jest widoczny dworzec autobusowy. Byłem tam raz bo raz powinno się to zobaczyć. Takiego ścisku aut i ludzi nie widziałem do tej pory nigdzie na świecie.
Wracamy podobnie, na boda - boda a ja filmuję całą drogę. Miejsce, gdzie zatrzymaliśmy się to ICU Guesthouse. Jest prowadzone przez Holendra. Poznaję tu jego rodaka, który przywiózł ze sobą rower. Gdy dowiedział się, że chcę zwiedzić Kampalę na dwóch kołach, załatwił mi znajomych z tutejszego klubu cyklistów. Dał mi do zrozumienia, bym się sam na miasto na rowerze nie wypuszczał, bo jest ogromny ruch. Przyniósł mi także kask rowerowy. Z drugiej strony dowiedziałem się, że mało kto z przybywających do Kampali wybiera się rowerem na takie przejażdżki. Zakładam kask i jadę z dopiero co poznanymi ludźmi. Pogoda wyśmienita, ponad 30 stopni C.
Jest ich czterech. Umawiamy się, że najpierw pojedzie ze mną dwóch a potem na mieście kolejnych dwóch dołączy. Jeden jedzie przede mną a jeden za mną. Jeszcze nikt mnie do tej pory tak nie eskortował.
Jestem niezmiernie ciekawy takiej wycieczki, ostatni raz po Afryce pedałowałem pięć lat temu.
Miasto jest niezwykłe. To moloch który tętni życiem.
Wysepka z czaplami na jeziorze Kabaka. Zatrzymuję tę chwilę w kadrze aparatu.
Na pierwszym planie afrykańska odmiana czapli białej.
Im bliżej centrum tym robi się gęściej i gwarniej. W ogóle, to głowa kręci mi się we wszystkie strony, bowiem z każdej z nich coś co chwilę wychodzi lub wyjeżdża, trąbi. Dodatkowo komplikuje fakt, że tutaj ruch jest lewostronny.
Byłem także w siedzibie tutejszego klubu rowerowego Kampala Cyclingklub.
Chwila odpoczynku, kupuję coś do picia i jedziemy dalej.
No i zakorkowałem się na amen.
Schodzę
z roweru, bo jest tak gęsto od ludzi i pojazdów że nie jest możliwe
przejechać. Rozglądam się gdzie towarzyszący mi koledzy. Znikają ale
bardzo szybko pojawiają się. Trzymam torbę z aparatem i dokumentami, co
chwila sprawdzam, czy jest na swoim miejscu - z przodu. Smród spalin,
hałas, nawoływania, trąbienia aut, gorące powietrze... Trochę adrenaliny
- jestem w Kampali! Lajtowa wersja piekła na ziemi - myślę. Wszak
jestem prawie na równiku. Zastanawiam się, co ci ludzie tutaj właśnie
robią. Ja to przecież wiadomo, przyjechałem pojeździć po mieście, coś
zobaczyć, ale oni? Toż to idiotyzm pchać się tu do centrum tego
wielkiego miasta. Uśmiecham się z wrażenia, podobnie moi towarzysze
wycieczki. Ich bawi moje zdziwienie i zdumienie, gdzie się znalazłem.
Może i ich dziwi ten ścisk na drodze. Może ja jestem idiotą. Do tego co
chwila nawoływania: Muzungu, muzungu, how are you muzungu? Od dzieci po
dorosłych od kiedy przyleciałem do Ugandy najczęściej słyszę te słowa.
Muzungu w miejscowym języku Luganda znaczy nieco ironicznie biały
człowiek, białas. Odpowiadam im: I'm fine, very fine i pędzę dalej. W
tym wielomilionowym mieście spotkałem tylko cztery osoby białej rasy...
Reszta czarna jak heban.
Wyjedziemy z tego piekła czy nie?
Po jakimś czasie tłok rozluźnia się.
Dość rzadki widok w Ugandzie - blokowiska.
Nierzadko
widuje się na takim motocyklu po cztery a nawet pięć osób. Chyba nawet
nie połowa motocyklistów ma na głowie kask. Część z nich ma,
ale nie na głowie a na lampie. Może lampa jest ważniejsza?
Próbowałem
zrobić fotkę motocykla z pięcioma osobami, ale zanim wyjmowałem aparat,
motorki zdążyły odjechać. W ogóle robienie zdjęć podczas jazdy rowerem w
tak dużym mieście nie jest łatwe. Poza tym ludziom w Afryce nie zawsze
się to podoba. Dodatkowo istnieje tu przesąd, ze poprzez pstrykanie
fotek odbiera się duszę lub jej część. Poprzez to i ja wzbudzałem czasem
nieprzychylność tubylców. Bywało tak, że pokazywano mi, bym lepiej
zdjęć nie robił. Z fotografowaniem ludzi w Afryce, szczególnie w dużych
miastach należy uważać. Wiele razy wolałem najpierw wejść z nimi w jakiś
kontakt słowny, by po chwili zapytać, czy mogę zrobić fotkę. Wtedy już
było łatwiej.
Motocykli do przewożenia osób jest w Kampali mnóstwo.
Stoją
bardzo często na skrzyżowaniach ulic i czekają a bywa tak, że sami
podjeżdżają i pytają się czy nie podwieźć. Innym środkiem komunikacji są
matatu - małe busiki, często również niemiłosiernie napakowane ludźmi.
Matatu jechałem około czterdzieści km z Kampali do Entebbe. W środku
naliczyłem siedemnaście osób. Pewnie było nas jeszcze więcej, ale było
tak ciasno, że tylko tyle zdążyłem dostrzec. Publicznej
komunikacji miejskiej w stolicy Ugandy nie ma. Oczywiście mogłem
przejechać się bardziej wygodną taksówką, ale by choć trochę poczuć
jakie jest życie w Ugandzie, z boda-boda czy matatu po prostu trzeba
skorzystać.
Kto nie chce motorka lub auta, może się dać przewieźć rowerem.
Prawie wszystkie rowery są tu przystosowane do wożenia ludzi.
Ciekawym miejscem są targi i okolice. To chyba jak wszędzie.
Koniki
polne są tutaj przysmakiem. Jak się łapie te stworzenia opiszę
następnym razem. Mimo oferowania mi kupna pasikoników, zrezygnowałem z
tego rarytasu. Wyskakiwały z tego worka i trzeba je było z powrotem
wkładać.
Wjeżdżałem
w najbardziej dziwne miejsca. Wielu zdjęć sytuacji które widziałem nie
da się opublikować. Po prostu według mnie nie wypada. Nie wypada
przecież przedstawiać ludzi leżących na chodniku czy drodze, a takie
obrazy także widziałem. Nikt się nimi nie interesował. Wszelka pomoc
medyczna jest w 100% płatna. Również obrazy niektórych dzieci wolę
zostawić tylko dla siebie... TIA to skrót często cytowany w Ugandzie.
TIA czyli This Is Africa...
Największe zainteresowanie zawsze wzbudzałem wśród dzieci. To one najczęściej krzyczały muzungu, muzungu. Wydawało mi się, że ledwo taki mały szkrab nauczył się mówić a już wołał muzungu.
Wiele z nich dotykało mnie, jakbym był jakimś dziwolągiem... A może nim faktycznie jestem?
Po
Kampali szczególnie po centrum jeździ się trudno. Nie tylko ze względu
na klimat i ogromny ruch, ale także poprzez fakt, że najczęściej jest
pod górkę lub z górki i znów pod górkę. Podjazdy są na tyle strome, że
skutecznie wyciskają siódme poty, co przy temperaturze ponad 30 stopni
ma znaczenie. Mieli ubaw moi towarzysze. Były sytuacje, że schodziłem z
roweru i prowadziłem go pod górę.
Mimo przejechania tylko 32 km czułem się jakbym zrobił co najmniej 130.
Miałem już tylko ochotę na zimne piwo i położenie się na tapczan. Michał
i Tomek wybrali się boda-boda na miasto. Wieczorem powtórzyliśmy wypad,
smakując tutejsze rarytasy. Skorzystał na tym pewien student. Wskazał
nam knajpę gdzie podobno można było dobrze zjeść. Usiadł z nami przy
stole i jak gdyby nic zamówił coś dla siebie. Nie wypadało za niego nie
zapłacić. A niech tam, podzieliliśmy rachunek na trzech i po kolacji
ruszyliśmy dalej połazić zostawiając naszego czarnego kolegę w pobliżu
jego domu. Mimo późnej pory i wybitnie rozróżniającym się wyglądzie nie
zauważyliśmy jakiegokolwiek zagrożenia, wręcz przeciwnie. Wiele osób nas
zapraszało na pogawędkę, spróbowanie czy kupienie ich produktów. .
Do motelu wróciliśmy około północy. Ledwo do niego po tym nocnym spacerze trafiliśmy... Kampala nocą to dopiero wydarzenie. Wałęsaliśmy się po miejscach, gdzie oświetleniem najczęściej była lampka naftowa, ludzie handlowali, rozmawiali. Życie nocne jest tu równie intensywne jak w dzień. W nocy wolałem jednak nie kusić losu i nie rozkładać się z aparatem. Przed nami dwa tygodnie pobytu w środku Afryki, jeszcze zdążę narobić zdjęć.
Dzisiejszy dzień obfitował w wiele zdarzeń, jednak nie przypuszczałem jeszcze, że to dopiero początek naszych przygód w Ugandzie...
Ale o tym napiszę za jakiś czas w dalszej części relacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz